Określenie „polscy piraci” kojarzy się głównie z gdańskimi kaprami działającymi na Bałtyku. Tymczasem w XIX wieku nasi rodacy z powodzeniem uprawiali piracki proceder u wybrzeży Ameryki.

Rzeczpospolita nigdy nie była potęgą morską i nie stworzyła liczącej się floty, choć niektórzy polscy królowie – np. Zygmunt August, Stefan Batory, Władysław IV – podejmowali próby zbudowania sił morskich. Robili to zwykle, uciekając się do usług najemnych piratów zwanych kaprami. Wykorzystywał ich także do własnych celów Gdańsk. W XV i XVI wieku pod gdańską banderą pływali oni na Bałtyku, Morzu Północnym i Atlantyku. Mało kto jednak wie, że polscy piraci operowali także znacznie dalej: u wybrzeży Ameryki Północnej i na Karaibach.

Karaka Peter von Danczk (Piotr z Gdańska) – okręt gdańskiej floty kaperskiej, na której Paweł Beneke zdobył w 1473 roku galerę San Matteo przewożącą m.in. obraz Hansa Memlinga „Sąd Ostateczny”. Model z Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku (fot. Qkiel, CC BY-SA 4.0)

Kaszubi i Kurlandczycy

W XVII wieku na karaibskich wodach pływały okręty Francji, Anglii i Niderlandów. Rywalizowały one w atakach na wypełnione bogactwami jednostki hiszpańskie płynące z Nowego Świata do Europy. Między działającymi tam korsarzami znajdowali się też poddani polskich królów. Wśród holenderskich załóg źródła wymieniają marynarzy o kaszubskich nazwiskach: Ceynowa, Budzisz, Myślisz, Denhoff.

O słynnym niderlandzkim piracie Aleksandrze Exquemelinie, który przez kilkanaście lat pływał z bukanierami jako chirurg i golibroda, a później opisał swoje przygody w popularnej książce, mówiono, że urodził się w Elblągu, a jego matka była Polką. Podawano nawet jej nazwisko – Teresa Borkowska. Historia ciekawa, tyle że nieprawdziwa. Exquemelin urodził się we Francji i z Polską nie miał nic wspólnego.

Ręcznie kolorowana mapa Tobago z 1779 roku. W jej zachodniej części widoczne są m.in. Wielka Zatoka Kurlandzka (Great Courland Bay) i Mała Zatoka Kurlandzka (Little Courland Bay)

Prawdą jest natomiast, że w połowie XVII wieku na Karaibach pojawili się Polacy z holenderskiego korpusu ekspedycyjnego, który w latach 1630–1648 operował w Brazylii (służył w nim jako dowódca Krzysztof Arciszewski). Z kolei od końca lat 30. XVII wieku będące lennem Rzeczypospolitej księstwo Kurlandii i Semigalii próbowało skolonizować leżącą u wybrzeży Ameryki Południowej wyspę Tobago. Z Inflant wyruszyło tam kilkanaście wypraw, na miejscu założono fort i osadę. Wśród żołnierzy, chłopów i urzędników, którzy przypłynęli z Kurlandii, znaleźli się także rozmaici awanturnicy, którzy porzucali książęcą służbę i zaciągali się na pirackie okręty na Karaibach. Kolejni Polacy pójdą w ich ślady za ponad 150 lat.

Szlachcic z pirackim talentem

Zanim Kazimierz Pułaski zajął się organizowaniem amerykańskiej kawalerii, rozważał rozpoczęcie kariery korsarza. Na zdjęciu pomnik Pułaskiego w Waszyngtonie (fot. Eric C. Gutierrez, CC BY 4.0)

Zanim opowiemy o XIX-wiecznych polskich piratach z Karaibów, przenieśmy się na chwilę nieco bardziej na północ – do wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej. Tamtejsze wody stały się miejscem działania Polaków korsarzy w służbie Stanów Zjednoczonych. Otóż po upadku konfederacji barskiej z Rzeczypospolitej wyemigrowała grupa konfederatów, którzy przez Francję dostali się do Ameryki i po 1776 roku dołączyli do kolonistów walczących o niezależność. Jako że Zjednoczone Kolonie nie dysponowały własną flotą, Kongres sięgnął po sprawdzony sposób – zaczął wydawać listy kaperskie. Zaopatrzeni w nie śmiałkowie dysponujący statkami (zwykle handlowymi, czasem nawet rybackimi) rozpoczęli korsarskie ataki na jednostki angielskie dostarczające armii kolonialnej posiłków i wyposażenia.

Z zamiarem wynajęcia brygu do takich celów nosił się sam Kazimierz Pułaski, ale ostatecznie zajął się organizowaniem powstańczej kawalerii. Sławę jako korsarz zdobył natomiast inny konfederat – Feliks Miklaszewicz. Zachęcony zyskami, jakie mogło przynieść morskie rozbójnictwo (załodze przypadała cała wartość zdobytej jednostki wojennej i połowa jednostki handlowej), wynajął slup „Scotch Trick”, uzyskał list kaperski i w 1782 roku wyruszył na morze. W archiwach stanu Massachusetts zachował się ów list upoważniający Miklaszewicza do zajmowania statków i mienia należącego do Wielkiej Brytanii.

Okazało się, że litewski szlachcic ma piracki talent. Z powodzeniem atakował na swoim małym ale zwinnym żaglowcu brytyjskie transportowce, statki handlowe i rybackie. Pływał od Nowej Fundlandii na północy po Florydę na południu. Gdy zdobył trochę pieniędzy, zakupił własną jednostkę i nazwał ją „Prince Radziwiłł” – na cześć swojego patrona z konfederacji barskiej, księcia Karola Radziwiłła.

Miklaszewicz pływał na nowym okręcie niezbyt długo, bo do 1783 roku. Potem osiadł w Savannah i wrócił do handlu. Musiał być postacią znaną, bo gdy kilka lat później pojawiły się propozycje utworzenia konsulatu Rzeczypospolitej w USA, podobno ktoś przedstawił królowi Poniatowskiemu właśnie jego kandydaturę. Sprawa konsulatu jednak nie doszła do skutku, Rzeczpospolita rychło upadła, a Miklaszewicz dożył swoich dni w Savannah jako szanowany kupiec.

Bitwa pod Halifaxem między brytyjskim brygiem HMS Observer a okrętem korsarskim USA Jack, 28–29 maja 1782 r. Obraz Roberta Dodda z 1784 r.

Z piechoty do marynarki

Po raz kolejny Polacy pojawili się u wybrzeży Ameryki na początku XIX wieku za sprawą Napoleona Bonaparte. Od 1791 roku na San Domingo (dziś Haiti) trwało powstanie niewolników, którzy chwycili za broń przeciw francuskim kolonizatorom. By stłumić rebelię, cesarz posłał na wyspę korpus ekspedycyjny, który uwikłał się tam w przewlekłe walki. W ramach uzupełnień na San Domingo wysłano też resztki Legionów Polskich – 5,3 tys. żołnierzy z Legii Naddunajskiej i Legionów Dąbrowskiego. Polacy od razu rzuceni zostali do walki i trafili w sam środek piekła. Na Haiti zginęło ich prawie 5 tys., ocalało kilkuset.

Niektórzy z tych, którzy przeżyli, zostali piratami. Pod koniec 1803 roku ppłk Ignacy Blumer – wcześniej dowódca kompanii, a potem szef batalionu w 114. półbrygadzie – wraz z grupą swoich żołnierzy, którzy wracali do zdrowa po żółtej febrze, wsiadł na francuski statek płynący z San Domingo na Kubę. Krótko po wypłynięciu jednostka została zatrzymana przez angielski bryg „Racoon”. Brytyjczycy weszli na pokład, zabrali do niewoli Francuzów, a Polakom pozwolili płynąć dalej.

Walki o Crête à Pierrot na San Domingo w 1802. grafika Héberta na podstawie obrazu Auguste’a Raffeta. 1839 r.

Wtedy Blumer postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Zakomunikował podwładnym, że obejmuje dowództwo nad żaglowcem, który będzie odtąd jednostką korsarską. Za sterem stanął dotychczasowy francuski kapitan, podporucznicy Birnbaum i Lipiński zostali przybocznymi Blumera, a reszta Polaków, chcąc nie chcąc, przekształciła się w piracką załogę.

Skąd taki pomysł u Blumera, oficera piechoty, który zawodowo z morzem nigdy nie miał nic wspólnego? Otóż francuskie władze San Domingo, chcąc utrudnić Anglikom żeglugę w rejonie Karaibów i uniemożliwić wspieranie powstańców, ogłosiły, że będą wydawać chętnym patenty korsarskie. Pirackie statki pod francuską banderą miały zwalczać obcą żeglugę, a zdobyty majątek w 85 proc. wartości przechodził na własność załogi.

„Wnet powstały spółki energicznych wojskowych i marynarzy, którzy zakupywali bądź opanowywali statki, wyposażali je w działka i mając punkt wypadowy na terenie wschodniej części wyspy czy mniej uczęszczanych brzegach Kuby, rozpoczęli niebezpieczną, ale jakże zyskowną w razie powodzenia akcję” – pisał badacz legionowych dziejów Jan Pachoński.

Bitwa na San Domingo, obraz Januarego Suchodolskiego z 1845
r. (ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie)

Blumer doprowadził swój żaglowiec na Kubę i rzeczywiście zajął się korsarstwem. Z powodzeniem napadał i łupił rozmaite statki pływające na Karaibach, szczególnie jednak polował na jednostki angielskie, zarówno handlowe, jak i mniejsze wojenne. Twierdzono, że prowadził z Anglikami prywatną wojnę, chcąc się zemścić za nieludzkie traktowanie polskich jeńców przetrzymywanych na Jamajce. Rozwścieczeni Brytyjczycy mieli któregoś razu zorganizować na niego obławę, ale Polak zdołał się wymknąć, choć niemal rozbił się u brzegów Florydy. Tam właśnie założył bazę (Floryda należała wówczas do Hiszpanii), w której jego załoga odpoczywała, składowała łupy i reperowała żaglowiec (niestety nie wiemy, pod jaką nazwą pływał).

Pułkownik wszedł w dobre relacje z miejscowymi Indianami, a ci chcieli go ponoć obwołać swoim królem. Podobno też po kilku latach korsarskiej działalności i zgromadzeniu sporego majątku załoga Blumera zaczęła go namawiać do założenia na Florydzie polskiej kolonii. Ten jednak odmówił i wrócił do Europy, gdzie znów podjął służbę wojskową. Zginął jako generał w Noc Listopadową, walcząc przeciw powstańcom…

Wzięcie Arsenału w czasie Nocy Listopadowej. W jego obronie zginął Ignacy Blumer. Obraz Marcina Zaleskiego z 1831 r. (il. ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie, nr inw. MP 4797 MNW)

W ślady Blumera poszedł inny Polak i napoleoński oficer, kpt. Wincenty Kobylański, dowódca kompanii w 113. półbrygadzie. Był postacią niezbyt sympatyczną. Opisywano go jako „człowieka za wszelką cenę chcącego zrobić majątek, w wojsku nie szanowanego”. Nic dziwnego, bo przez pół roku przywłaszczał sobie żołd zmarłych oficerów, a gdy rzecz się wydała, uciekł do piratów.

Działał z Kuby przeciwko Anglikom. Atakował statki, wyprawiał się też na będącą własnością brytyjskiej korony Jamajkę. Prawdopodobnie nosił się z zamiarem zaatakowania miasta Kingston, gdzie w porcie, w butwiejących żaglowcach (zwanych „pontonami”) Anglicy przetrzymywali polskich i francuskich jeńców. Choć sam z honorem nie miał wiele wspólnego, tak pisał w liście do przyjaciela o francuskich piratach, z którymi współpracował: „U tych łajdaków ciężko jest służyć i honoru nie ma”. I rzeczywiście, Kobylański źle skończył – został otruty przez francuskiego wspólnika.

Piracki dowódca i perski generał

Simón Bolívar, portret anonimowego autorstwa

Jeszcze barwniejsze przygody miał por. Izydor Borowski ze 113. półbrygady. Były powstaniec kościuszkowski, weteran kampanii włoskiej w szeregach Legionów, na San Domingo dostał się do niewoli. Powstańcy jednak nie zabili go, lecz otoczyli opieką. Przystał więc do nich i walczył z Francuzami (co nie było rzadkie wśród legionistów). Gdy jednak przyszło mu ścierać się z rodakami, porzucił Haiti, popłynął na pobliską Tortugę i wstąpił do Braci Wybrzeża – towarzystwa karaibskich korsarzy. Ludzie ci żyli z napadania na hiszpańskie statki. Borowski rychło wyróżnił się w pirackim rzemiośle i jeden z miejscowych hersztów, niejaki kapitan Philips, mianował go dowódcą statku, którego załoga składała się z uciekinierów z Europy – emigrantów politycznych i religijnych, ale też dezerterów, zbiegłych więźniów, awanturników i poszukiwaczy przygód. Była to trudna ekipa, ale Borowski zdobył autorytet i stał się podobno jedną z ważniejszych postaci pirackiej społeczności.

Bukanierskie życie albo nie do końca mu odpowiadało, albo szukał nowych przygód, bo przyłączył się do wenezuelskiego rewolucjonisty Francisco de Mirandy, którzy przy poparciu USA i Anglii w 1806 roku rozpoczął antyhiszpańskie powstanie w Ameryce Południowej. Borowski wsparł Mirandę, dostarczając mu broń i amunicję. Niestety, powstańcze wystąpienie zakończyło się klęską i obaj musieli uciekać na Jamajkę.

Później nasz bohater poznał innego południowoamerykańskiego bojownika – Simona Bolivara. Został jego adiutantem i generałem w powstańczej armii. Wziął udział w walkach z Hiszpanami, dowodził, organizował wywiad. Przez 11 lat należał do kręgu bliskich współpracowników Bolivara. Po zwycięstwie rewolucji zamieszkał w Bogocie, gdzie zajął się biznesem, ale żądza przygód znów dała o sobie znać: w 1821 roku wyjechał do Persji. Wstąpił do wojska, został wezyrem i generałem, reformował armię. Zginął w 1838 roku, prowadząc szturm na twierdzę Herat w Afganistanie.

Polskie tawerny na Kubie

„Corsario”, obraz Mauricia Garcíi Vegi (CC BY-SA 3.0)

Z Borowskim mógłby rywalizować na barwność życiorysu Kazimierz Lux. Gdy miał 15 lat, przekradł się z Warszawy do Legionów Dąbrowskiego. Walczył we Włoszech, potem trafił na San Domingo, gdzie awansował na oficera. W 1803 roku dostał się do angielskiej niewoli i spędził 20 miesięcy na Jamajce w więzieniu na „pontonach”, wśród wilgoci, szczurów i robactwa, brutalnie traktowany przez strażników. Według varsavianisty Stanisława Szenica przetrzymywano go potem w podobnym pływającym więzieniu u wybrzeży południowej Anglii. Zwolniony, udał się do Londynu, następnie zaś wrócił na San Domingo, gdzie w lipcu 1805 roku powierzono mu dowództwo nad 60 żołnierzami na francuskim okręcie korsarskim „Musquito” (lub „Mosquito”).

Według bardziej awanturniczej wersji Lux uciekł z niewoli na Jamajce i postanowił odpłacić Anglikom za swoje krzywdy. Od Francuzów otrzymał list kaperski, pozyskał żaglowiec i rozpoczął piracką działalność. Atakował jednostki angielskie i amerykańskie, handlowe, rybackie, niekiedy także wojenne. Wypuszczał się na Jamajkę i najeżdżał tamtejsze porty. W lipcu 1805 roku udało mu się m.in. zdobyć amerykański bryg przewożący broń i amunicję dla haitańskich powstańców. Sprzedał go później wraz z ładunkiem w Hawanie za 20 tys. franków. Zgodnie z warunkami listu kaperskiego 10 proc. wartości zdobyczy przekazywał na rzecz przetrzymywanych w więzieniach na Haiti żołnierzy francuskich, przekazywał też pieniądze dla polskich legionistów i inwalidów wojennych.

Gdy on i jego załoga świętowali sukcesy w kubańskich tawernach, spotykali tam rodaków-legionistów, którym udało się uciec z niewoli na San Domingo lub Jamajce. Część z nich wstępowała do pirackich załóg. Lux odwiedzał knajpę w Santiago de Cuba prowadzoną przez Polaka, niejakiego Grzywalskiego. Jak wieść niesie, była ona popularna wśród legionistów, bo Grzywalski nauczył swoją kubańską żonę i kucharzy gotowania polskich potraw.

Inna opowieść głosi natomiast, że oberżę w Santiago prowadził Błażej Wiśniewski, który po powrocie do ojczyzny przez wiele lat sprzedawał w Warszawie bułki i rogale. Do kraju powrócił także nasz bohater – Kazimierz Lux. Na wieść o wkroczeniu wojsk napoleońskich do Polski porzucił piractwo, przez Nowy Jork popłynął do Europy i wstąpił do armii Księstwa Warszawskiego. Wyróżnił się w wojnie 1809 roku, uczestniczył w wyprawie na Moskwę, a potem służył w wojsku Królestwa Kongresowego. Doszedł do stopnia podpułkownika, zmarł w 1846 roku.

Francuski okręt korsarski Confiance zdobywa statek handlowy Kent należący do Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Obraz z 1836 r. (ze zbiorów Musée municipal de La Roche-sur-Yon)

Skarb w jaskini

W połowie XIX stulecia na Karaibach pojawił się Józef Olszewski. Za młodu uciekł z domu i w Gdańsku zaciągnął się na holenderski statek. Dotarł na nim do Hawany, a tam przyłączył się do złożonej z czarnoskórych załogi pirackiego szkunera. Jednostka pływała wśród wysp i wysepek i napadała na statki, rabując towar lub wymuszając okup. Proceder ten zakończyło schwytanie szkunera przez statek handlarzy niewolników Salamandra i sprzedanie piratów na targu. Młody Olszewski zaś – jako biały – przeszedł do służby na Salamandrze. Najpierw był majtkiem, ale potem wykazał się zdolnościami, dzięki czemu zdobył zaufanie kapitana. Załoga nazywała go „Yousyu”, czyli Józiu.

W połowie XIX wieku niewolnictwo było już w Europie zniesione, a handel ludźmi zwalczano, dlatego na statki transportujące schwytanych Afrykańczyków do pracy na plantacjach w Ameryce polowały okręty brytyjskie i francuskie. Któregoś dnia Salamandra została ostrzelana i zatopiona przez brytyjską jednostkę. Ocaleli tylko Olszewski i ranny kapitan, którego Polak przeniósł na szalupę. Zgodnie z konwencją pirackich opowieści umierający kapitan wyjawił Józiowi miejsce, w którym ukrył swój skarb – pieniądze i kosztowności zebrane podczas wielu lat pracy handlarza niewolników.

Brytyjski okręt HMS Black Joke ostrzeliwuje hiszpański statek niewolniczy, grafika na podstawie obrazu Nicholasa Matthewsa Condy’ego, 1827 r. (ze zbiorów British Musuem, nr 1940,1214.54, CC BY-NC-SA 4.0)

Olszewski odnalazł skarb, kupił mały żaglowiec, zebrał załogę i wrócił do przewożenia niewolników. Nie stronił też od akcji pirackich. Podobno zyskał sławę okrutnego i bezwzględnego. Majątek, jaki zgromadził, ukrył w jaskini w pobliżu portu Veracruz w Meksyku. Sam zginął, gdy jego okręt został zatopiony przez brytyjską jednostkę patrolową u brzegów Gujany Holenderskiej.

Jak przystało na piracką opowieść, historia Olszewskiego ma ciąg dalszy związany z ukrytym skarbem. Oto pod koniec XIX wieku warszawski tygodnik „Wędrowiec” opublikował artykuł, w którym pisano, że siostrzeniec Olszewskiego odnalazł na strychu jego list do rodziny, w którym autor ujawniał miejsce zdeponowania skarbu. Józiu chciał, by w razie jego śmierci krewni mogli odnaleźć fortunę. Według „Wędrowca” siostrzeniec szykował się do wyjazdu do Meksyku…

Bibliografia

  • German Arciniegas, Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego, PIW, Warszawa 1968.
  • David Cordingly, Życie i zwyczaje piratów, Bellona, Warszawa 2006.
  • Czesław Czerniawski, Korsarz trzynastu kolonii, Wyd. MON, Warszawa 1976.
  • Philip Gosse, Historia piractwa, Napoleon V, Oświęcim 2012.
  • Henryk Mąka, Piraci z Karaibów, Bellona, Warszawa 2013.
  • Jan Pachoński, Polacy na Antylach i Morzu Karaibskim, WL, Kraków 1979.
  • Jan Pachoński, Legiony Polskie. Prawda i legenda 1794–1807, t. 4, Z ziemi włoskiej do Polski 1800–1807, Wyd. MON, Warszawa 1979.
  • Zdzisław Skrok, Świat piratów morskich, Wyd. Morskie, Gdańsk

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!