Dla naszych prababek karnawał nie był czasem beztroskich rozrywek. Dziewiętnastowieczne dziewczęta ze sfer wyższych lub do nich aspirujących przeżywały w tym czasie katusze, ich rodzice zaś – poważny kryzys finansowy. Karnawałowe szaleństwa były dla rodzin panien i kawalerów życiową inwestycją.

Angielska suknia balowa z 1825 r. („Ackermann’s Repository of Arts”, marzec 1825)

W XIX wieku pełnoletnia panna stawała się dla najbliższych zjawiskiem kłopotliwym, bo szybko zbliżającym się do „terminu utraty przydatności”. Jak prędko z pozycji uroczego podlotka przechodziło się w matrymonialny „stan spoczynku”, dowieść może choćby fragment „Listów do narzeczonego, czyli pamiętników panny na wydaniu”, które ukazały się drukiem w Petersburgu w roku 1893 pod nazwiskiem Henryka Glińskiego.

Wydawca przedstawiał je jako publikację opartą na autentycznych zapiskach, które trafiły przypadkiem w jego ręce, a których autorka pozostała dlań anonimowa. Autentyk czy falsyfikat, jedno jest pewne – pamiętnik doskonale opisywał rozterki dziewcząt stających w szranki w turnieju, w którym nagrodą było spełnienie norm społecznych i dożywotnie utrzymanie.

Cztery lata, długie cztery lata już mija od chwili, w której zostałam pasowaną – a odtąd z roku na rok, a raczej z karnawału na karnawał, pasują mnie, niby na nową wyprawę corocznie – na „pannę na wydaniu”!… Nie czyni mi to wcale zaszczytu, że już cztery kampanje odbyłam… bez żadnego skutku. Mama wprawdzie wylicza jakieś dwa czy trzy moje zwycięstwa, ale przyznać się do nich nie mogę: są to dzieła otoczenia, a głównie mamy, aniżeli moje. Muszę się przyznać, żem nie zdołała zwyciężyć i ujarzmić nikogo… Kto to przewidzieć zdoła?

Może po pięcioletnich bojach karnawałowych ozdobioną zostanę szewronem za wytrwałość i zaliczą mnie do kategorii refusées (odrzuconych)… Któż to przewidzieć zdoła. W każdym razie dziś jeszcze stoję na stanowisku. Walka ta jednak, w której mam dzielnego i niezmordowanego dowódcę w osobie mamy, nużyć mnie zaczyna, czuję się zmęczoną, niezdolną do współzawodnictwa z rówieśniczkami dzielnie nacierającymi, używającymi nawet fortelów, byleby nieprzyjaciela ujarzmić, zniewolić do zgięcia kolan przed ołtarzem…

Warto dodać, że autorka cytowanych wspomnień wykroczyła jednak w swoich późniejszych działaniach daleko poza społeczne konwenanse, dlatego nie można jej postrzegać jako przeciętnej młodej panny z XIX wieku.

Bezpieczny port z monetami, czyli mężowska portmonetka

Sprawne oddanie wyrośniętej córki pod opiekę właściwego kandydata na męża i jego budżetu załatwiało na raz dwie sprawy. Z dziewczyny zdejmowało wiszące nad nią odium staropanieństwa, a z barków rodziców – koszty jej utrzymania. Mąż zatem nie miał być partnerem, lecz bezpiecznym portem, a raczej „portmonetką”, najlepiej pełną i poważaną w towarzystwie.

Krynolina („Punch”, sierpień 1856 r.)

Karnawał był najlepszym oknem wystawowym dla zalegających w rodzicielskich magazynach dziewcząt i (sponiewieranych niekiedy poszukiwaniami majętnych partnerek życiowych) mężczyzn. Mieszkające na prowincji kandydatki na żony i ich najbliżsi zaczynali oszczędzać na miejską eskapadę nawet rok przed wyprawą.

Koszt pobytu w mieście stanowił pierwsze wyzwanie, lecz prawdziwym problemem było skompletowanie niewieściego sprzętu bojowego. Najważniejsze składniki tego rynsztunku opisano we „Wskazówkach dobrego tonu dla dorastających panienek” wydanych w 1895 roku we Lwowie:

Przy rzeczywistych balach większa panuje etykieta. Młode damy przybywają na bal w jasnych powiewnych toaletach, ozdobionych wstążkami i kwiatami. Wachlarze i bukiety należą do uzupełnienia stroju.

W czasie tańca bukiety zostawia się na krześle. Jasne, lśniące rękawiczki i jedwabne jasne trzewiki są niezbędne na balu. Moda jednak przy nieustannych zmianach może i tu coś nowego wprowadzić.

Ostatnie zdanie było kluczowe – kreacje uszyte w pierwszym sezonie balowej aktywności traciły wdzięk i urok świeżości wraz z ich posiadaczkami. Wydatki były nieuniknione. Kilka sukien z krynoliną bądź turniurą, gorsety, buty, pończochy i biżuteria stanowiły absolutne minimum, bez którego nie sposób było pojawić się na miejskich terenach łowczych. Była to życiowa inwestycja, tyleż ważna, co niepewna. W razie fiaska matrymonialnych planów dziury w rodzinnym budżecie mogły okazać się trudne do załatania.

Papierowy bon ton

Zbiór tańców na fortepian, 1875 r. (ze zbiorów Biblioteki Narodowej, sygn. Mus.III.104.636)

Dla uzyskania właściwego efektu nie wystarczyły jednak zgrabne pantofelki, trzeba było jeszcze zatroszczyć się o to, by nie wystawał z nich prowincjonalny szyk i brak obycia. Panienki zaopatrywano zatem w poradniki zawierające sztampowe porady na temat eleganckiej konwersacji oraz uczono je najmodniejszych tańców w oparciu o mniej lub bardziej aktualne podręczniki i zestawy nut z przebojami sezonu.

Dziewczęta korzystały też z tłumaczonych z francuskiego elementarzy dobrego tonu, które autorytarnie udzielały szczegółowych porad. Jednym z popularnych u schyłku wieku podręczników tego rodzaju był zbiór porad autorstwa Louisa d’Alqa [właśc. Louise Alquié de Rieupeyroux], w Polsce znany pod tytułem „Kodeks światowy, czyli znajomość życia we wszelakich stosunkach z ludźmi”:

Młode panienki powinny siedzieć na miejscu przy matce; młoda kobieta zaś siedząco słucha tego, co do niej mówią mężczyźni, nie zdejmuje też rękawiczek nigdy, nawet gdy spożywa chłodniki.

Kiedy podaje rękę danserowi, ażeby iść do tańca, zostawia bukiet na swem miejscu albo powierza go przyjaciółce, która nie tańczy, może jednak przy sobie zatrzymać wachlarz. Co do bukietu, nie powinna z niego darować ani jednego kwiatka.

Nadmienić przy tym należy, że ofiarowując tancerzowi kwiatek, można było narazić się na utratę dobrego imienia, a co najmniej – na nieprzyjemne plotki.

Salonowy lew kontra rumiane kociątko

Podobną edukację przechodzili także niektórzy kawalerowie. Bywało tak, że towarzyska rozmowa stawała się zestawem mniej lub bardziej udatnych cytatów z kliku popularnych niezbędników salonowych lwów i lwic. Mimo teoretycznego przygotowania potencjalne królowe balu nader często okazywały się potulnymi kociątkami, rumieniącymi się z byle powodu i tracącymi rezon po każdym komplemencie. Podręczniki nie mogły wszak zapewnić treningu w terenie, czyli bezpośredniego kontaktu z mężczyznami, którzy w oczach naiwnych dziewcząt jawili się jako wszechpotężne istoty, decydujące o ich życiowym powodzeniu.

Znany dandys Robert de Montesquiou na portrecie autorstwa Giovanniego Boldiniego, 1897 r. (ze zbiorów Musée d’Orsay, nr inw. RF 1977 56)

Dziewczęta bywały zresztą po prostu nieśmiałe w sposób najnaturalniejszy dla niedoświadczonych kobiet, które niewiele miały do czynienia z obcymi. Na szczęście niektóre z poradników próbowały dodać otuchy młodym pannom i zracjonalizować kwestię panieńskiej nieśmiałości. Ten sposób myślenia starały się zaszczepić cytowane już wcześniej „Wskazówkach dobrego tonu”:

Młode panienki, rozmawiając z mężczyznami nie powinny być ani zbyt lękliwe, ani nadmiernie śmiałe. W ogóle powinny pamiętać o tem, że towarzystwo zebrało się w celu rozrywki, a nie w celu podbojów romansowych. Niewymuszoność i swoboda w rozmowie są zawsze najmilej widziane, a panienki naturalne i bez przesady, zawsze najwięcej się podobają.

Udawanie skromności nie jest zaletą, każda jednak inteligentna i szlachetna kobieta powinna zawsze umieć zachować ową szlachetną godność i takt, wobec którego mężczyźni, różnego usposobienia i różnych stopni wykształcenia, zniewolonymi czują się dla niej do szacunku.

Tańczyć na balu trzeba było koniecznie. Gdy uroda i salonowe obycie panny nie nadążały za powabami konkurencji, z pomocą przybywała gospodyni spotkania, na której ciążył obowiązek troszczenia się o dobre samopoczucie gości:

Gospodyni wypada postarać się w sposób bardzo delikatny, żeby kobiety nieobdarzone urodą znalazły danserów. Potrzeba im to tak zrobić, iżby i danserów nie zmuszać, i tych upośledzonych dam nie urazić.

Również kobiety zamężne oraz te, które już zaliczono do starych panien, miały obowiązek pozwolenia, by w tańcu błyszczały panny na wydaniu.

Starsze panie, zamężne lub nie, skoro dochodzą do lat trzydziestu, dobrze zrobią, gdy wcale tańczyć nie będą albo tylko wtedy, gdy panów jest bardzo wiele, a młodszym panienkom nie brakuje tancerzy. W każdym innym razie niestosownie jest dawać pierwszeństwo młodszym, w tym jednak wymaga tego dobry ton i delikatność.

Jak widać z powyższych przykładów, nauczyciele dobrego tonu sięgali niekiedy po sformułowania, które z punktu widzenia dzisiejszego odbiorcy uznać można za co najmniej niegrzeczne.

Teren łowiecki lwa salonowego

Łatwo się domyślić, że pozory dostatku stwarzali także potencjalni kandydaci na męża. Obok doskonałych partii na karnawałowym balu często można było trafić na myśliwych szukających posażnej panny. Modne ubranie sprzed kilku sezonów, lekko przykurzone, lecz ciągle sprawiające pozory zamożności, pozwalało brylować na salonach i robić wrażenie na niedoświadczonych prowincjuszkach.

Bilety na komedię pod takim tytułem nie były raczej dobrym pomysłem. Wybrance i jej rodzicom mogłoby nie być na niej do śmiechu (krakowski afisz teatralny z 1857 r. ze zbiorów Biblioteki Narodowej, sygn. 224660 IV 22/14)

Taki wyćwiczony w salonowych bojach młodzieniec bywał o tyle niebezpieczny, że jego obycie w kontaktach damsko-męskich pozwalało mu na zgrabne wykraczanie poza podręcznikowe zwroty i wywoływanie autentycznych emocji. Rodzice musieli być zatem czujni i dyskretnie czuwać nad losem dziecka, prześwietlając dokładnie potencjalnego zięcia, nim na dobre zawróci córce w głowie lub – nie daj Boże – zrujnuje jej reputację.

Życie łowcy posagów nie było jednak niekończącą się imprezą. On także musiał borykać się z niebagatelnymi trudnościami. Nie wystarczały dobrze skrojone spodnie i wdzięk osobisty – stwarzanie pozorów bogactwa wymagało działań bardziej wielowymiarowych. Kompleksowe budowanie wizerunku oznaczało zakup garderoby, inwestycje w bryczkę i bilety do teatru czy opery. Także właściwe wypełnianie obowiązków wynikających ze statusu narzeczonego bywało kosztowne. Do istotnych wydatków należały te czynione w kwiaciarni. Jak pouczał autor „Kodeksu światowego” przyszły pan młody:

Powinien zawsze poprzedzić swą wizytę przesłaniem bukietu, którego kolor przechodzi odcienie coraz ciemniejsze od dnia zaręczyn, tak, że w wilią ślubu powinien być cały purpurowy. […] Gdy narzeczony mieszka w jednem i tem samem mieście i oddaje wizyty codziennie narzeczonej, wtedy i bukiety posyłać mu wypada codziennie.

„Wspomnienia balowe. Kadryl na fortepian”, Kraków 1892–1897 (ze zbiorów Biblioteki Narodowej, sygn. Mus.III.75.417)

Kto nie miał pieniędzy, ten pożyczał, jako gwarancję zwrotu wskazując posag przyszłej żony. Jeśli inwestycja kończyła się fiaskiem, wierzyciele mogli jedynie ubolewać nad swą naiwnością, bo elegancki pożyczkobiorca nader często znikał bez śladu.

Ponieważ jednak ostateczna weryfikacja obietnic składanych wprost i za sprawą pilnie budowanego wizerunku następowała dopiero po ślubie, dochodziło czasem do rozczarowań, których osłodą mogło być tylko autentyczne uczucie. Bywali więc i tacy kawalerowie, którzy nie wybierali w ciemno i prześwietlali osobiście wartość przedślubnych obietnic. „Kodeks światowy” podpowiadał:

Zanim się wystosuje formalną prośbę o rękę, bada się delikatnie rodziców panny celem zmiarkowania, czy w ogóle mają oni zamiar wydać swą córkę za mąż, czy jej już komu innemu nie obiecali, czy im chodzi przede wszystkiem o majątek, a przytem starający dowiaduje się, jeżeli mu na tem zależy – o majątku panny.

W ten sposób, gdyby mu najwięcej chodziło o majątek, po zasięgnięciu informacyj, zawczasu cofnąć się może. Rodzice wypowiedziawszy się ze swojej strony, odpowiadają przyzwalająco – panna nie jest nigdy świadkiem ani tej odpowiedzi, ani rozmów w kwestyi majątkowej.

Kiedy konfrontacja należącego do potencjalnego męża zabiedzonego folwarczku z wyobrażeniem o pałacu okazywała się zbyt rozczarowująca, panna znów zostawała sama i musiała gromadzić siły na kolejny karnawał, ubolewając nad straconym rokiem. Później znów startowała w karnawałowym konkursie na żonę – w nieco już podniszczonych sukniach i niżej notowana na małżeńskim rynku.

Olaboga, nie wytrzymom!

Bardziej obyta salonowo młodzież miejska także oceniała wysokość majątku potencjalnego męża lub ewentualnej żony, szukając oferty najlepiej rokującej na przyszłość. Choć brzmi to wszystko nad wyraz cynicznie, jest jedynie obrazem zjawiska, które w owych czasach uchodziło za całkowicie naturalne, nie tylko wśród młodych mniej lub bardziej szlachetnego rodu. Ludowa przyśpiewka: „Olaboga nie wytrzymom, wszystkie majom, a jo ni mom, wszystkie majom po chopoku, a jo ni mom tego roku” stanowiła na dobrą sprawę obraz stanu emocjonalnego panien z każdej sfery. Na wsi młode dziewczęta wychodziły „za hektary” nie tylko na początku, ale i w drugiej połowie XX wieku.

Ciężar matrymonialnego przymusu odczuwały jeszcze piętnastolatki urodzone w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, o których rychłe zamążpójście troszczyły się wiekowe ciotki, zadając pytania o narzeczonego przy każdej towarzyskiej okazji. W ich oczach dziewiętnastolatka bez pierścionka zaręczynowego na palcu była stracona i mimo wszelkich walorów ducha i ciała, czegoś z pewnością jej brakowało. Sto lat wcześniej matrymonialny terror był tym dotkliwszy, że niemal zupełnie brak było szans na wyzwolenie się spod jego dyktatu i dokonanie autonomicznego wyboru.

Bibliografia

Źródła

  • Henryk Gliński, Listy do narzeczonego. Pamiętniki panny na wydaniu, Petersburg 1893.
  • Luis d’Alq [Louise Alquié de Rieupeyroux], Kodeks światowy, czyli znajomość życia we wszelkich stosunkach z ludźmi, tłum. Spirydion [Edward Lubawski], Gebethner i Wolff, Warszawa 1892.
  • Wskazówki dobrego tonu, czyli sztuka życia towarzyskiego dla dorastających panienek, nakł. i druk W. Manieckiego, Lwów 1895.

Opracowania

  • Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci. Życie w XIX- wiecznych dworkach kresowych, Wydawnictwo Iskry, Warszaw 2004.
  • Agnieszka Lisak, Miłość, kobieta i małżeństwo w XIX wieku, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2010.
  • Małgorzata Możdzyńska-Nawotka, Od zmierzchu do świtu. Historia mody balowej, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2007.
Danuta Podolak
Kobieta z książką na głowie... - dosłownie i w przenośni. Zakochana w sztuce słowa. Legenda głosi, że urodziła się z „Trylogią” pod pachą, mikrofonem w ręce i fragmentami „Pana Tadeusza” na ustach. Tyle w tym prawdy, że lubi Sienkiewiczowskie zdania wielokrotnie złożone, pracowała w kilku stacjach radiowych i jednej telewizji oraz z zapałem interpretuje teksty literackie, nagrywając audiobooki. Aktorka, nieistniejącego już, amatorskiego teatru, którego niezapomnianą Panią Profesor była Krystyna Feldman. Prowadziła zajęcia recytatorskie dla uczniów szkoły podstawowej, reżyserowała spektakle dziecięcego teatru i organizowała warsztaty radiowe dla dzieci i młodzieży. Z radością i dumą występuje w barwach „Tytusa”. Realizuje projekt „Historia pisana głosem”. Humanistka z umysłem ścisłym, historię kocha jako wierną towarzyszkę wszelkich nauk filologicznych. Interesuje ją staropolszczyzna, lubi grzebać w wiekowych papierach. Kocha miejsca, w których to, co nowoczesne, spotyka się z tym, co dawne – na przykład biblioteki cyfrowe. Właśnie z tej miłości szpera w gazetach sprzed stu lat i szuka sposobów prababek na zdrowe, mądre i pełne uroku życie.

1 KOMENTARZ

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!